Ostatni dzień w tym przytłaczającym mieście. Ale jestem nim już zmęczona. Postanowiliśmy zostawić bagaże w depozycie i zwiedzić miasto rowerami. Miałam tylko jeden dylemat, co zrobić z flagą Polski, doczepioną do bagażnika. Nasłuchałam się od spotkanego Wiedeńczyka, że polscy robotnicy nie mają tu zbyt dobrej opinii, widziałam, że w sklepach traktowali nas jak złodziei. Ostatecznie flagi nie zdjęłam. Jestem Polką i prezentuję inną postawę, niech wiedzą.
Odwiedziliśmy Belweder i odleglejsze dzielnice miasta. W strefie zamieszkanej głównie przez emigrantów zjedliśmy kebaba. Wszystkie sklepy były pozamykane, bo była niedziela. Trafiliśmy do Hundertwassera i pierwszy raz spotkaliśmy się z niezwykłą twórczością tego architekta. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie!
Mały chłopiec jadący na rowerze z tatą zapytał go, co to za flaga, chodziło mu o mój rower. Facet zaczął mu coś tłumaczyć.
Po kilku godzinach zwiedzania nadszedł czas na odbiór bagaży. Do busa zostało nam 8 godzin a rowery mieliśmy zawalone sakwami, karimatami i namiotem. Poruszanie się z takim tobołem przysparzało wiele komplikacji. Postanowiliśmy, że przekoczujemy przy MuseumQuartier. Na kratkach wentylacyjnych od metra przesiadywało wielu młodych, my też rozłożyliśmy karimaty i odpoczywaliśmy. Nie trwało to długo, zerwał się wiatr i przyniósł deszcz, schowaliśmy się pod jedną z bram prowadzących do muzeów. Ale ile można siedzieć w jednym miejscu. Gdy deszcz trochę osłabł pojechaliśmy nad rzekę, pod most. Po drodze znaleźliśmy jedyny otwarty sklep. Zaopatrzeni w butelkę wina i jakąś przekąskę w perspektywie mieliśmy jeszcze 5 godzin czekania. Most miał swoje uroki – było sucho. Siedzieliśmy tam, aż do momentu, gdy drogę przeciął na ogromny, obrzydliwy szczur.
Dojechaliśmy na miejsce odjazdu busa i czekaliśmy. Nienawidzę czekania, jedno z najgorszych stadiów i jakie stresujące. A jeśli nie przyjedzie i utkniemy w tym obcym mieście na kolejny dzień, a jak za bilety weźmie więcej niż mamy.
Wszystko skończyło się dobrze i dotarliśmy do Katowic na pociąg.