Dzień 8
Wiedeń


Wreszcie było mi ciepło, miękko i wygodnie. Jedynym utrudnieniem były obolałe od opalenizny plecy. To jeden z ostatnich dni wakacji, a ja spaliłam ramiona! Kilka miesięcy je zakrywała, smarowałam kremami z filtrem i wszystko na marne. Za oknem padał deszcz, może to i dobrze, przynajmniej zasłonię spaleniznę.

Musieliśmy zmienić hostel. Nowy również jest w centrum, tuż przy operze tylko jest trochę tańszy (7.5 € za osobę), chyba najtańszy w Wiedniu. Właściwie jak zobaczyłam jego wnętrze to cena mnie nie zdziwiła. Od zabytkowej uliczki wchodzi się metalowymi drzwiami, jakby do klatki schodowej, tylko, że nie ma tam klatki, a zaczynają się rzędy piętrowych łóżek. Cała przestrzeń podzielona jest kilkoma ściankami działowymi na trzy pomieszczenia. Nad łóżkami są numery, żebyśmy z łatwością odnaleźli przydzielone nam miejsca. Oboje mieliśmy zająć górę łóżek. Mojej sąsiadki nie było, zostawiła tylko bluzę i torbę podróżną. Sąsiad Siekiera spał, strasznie chrapał i śmierdział. Ostatnie pomieszczenie przeznaczone było na część gospodarczą. Jedna szafka z zlewem, jakiś czajnik i malutki stoliczek. Obok drzwi do ubikacji damskiej i męskiej oraz dwa niezależne prysznice. Gdzieś dalej były komputery i zamknięte drzwi. Prawdopodobnie prowadziły, do drugiego pomieszczenia, w którym były zdecydowanie lepsze i droższe warunki. Właściwie ten system pasował nam bardziej niż dzielenie małego pokoju z dwojgiem obcych Turków. W brew pozorom pozastawiał większą anonimowość.

Zastanawiałam się co CI ludzie tu robią, kim są. Większość z nich ewidentnie wyglądała na studentów chłonących zwiedzanie Wiednia, bo ich łóżka zasłane były mapami i przewodnikami. Ale kim był chrapiący facet w średnim wieku z małą walizeczką na kółkach?

Padało. Ubrani w przeciwdeszczowe kurtki postanowiliśmy zwiedzić miasto. Poruszaliśmy się na nogach oglądaliśmy kościoły, parlament, ulice. Co jakiś czas wchodziliśmy do McDonalds’a na siku i hamburgera. Na nic innego nie było nas stać. Restauracje zdecydowanie przewyższały nasze limity cenowe, a przyuliczne chińczyki, czy kebaby nie wyglądały apetycznie. A McDonalds zawsze jest w centrum, w ładnej okolicy i można bezpiecznie powyglądać przez okno na deszczowe miasto.

Mieliśmy problem z gotówką. Na kartach debetowych mieliśmy niewiele środków, ale została nam wypłacona jeszcze w Polsce gotówka. Szukaliśmy kantora. Okazało się to niezwykle trudne, nikt z zapytanych Wiedeńczyków nie potrafił nam pomóc. Wreszcie jakiś młody chłopak skierował nas na odpowiedni plac, gdzie rzeczywiście były kantory, ale z tak niekorzystnym kursem, że wolałam zaangażować mamę, żeby wpłaciła mi kasę na kartę. W Austrii nikt nie używa kantorów, po co, przecież są bankomaty.

Snuliśmy się po mieście przez cały dzień. Wieczorem nie miałam siły zrobić kroku i marzyłam, żeby położyć się do łóżka. W naszym hotelu przelewał się alkohol i śmierdziało fajkami.