Jak się obudziłam sąsiednie pokoje były już opuszczone, widocznie panowie raniutko szli do pracy. W korytarzu nie było już roboczych butów, damska łazienka była otwarta i tylko w recepcji pachniało papierosami i wódą.
Do Wiednia mieliśmy ok 65 km. Zdecydowaliśmy, że właśnie stolica Austrii będzie naszym portem przeznaczenia. Na decyzję wpłynął mój pedał i nasze ogólne zmęczenie i nieprzygotowanie.
Na pierwszej tabliczce informacyjnej za Bratysławą podane było, że do Wiednia były 32 km, ale pozytywne zaskoczenie! Na spokojnie w koszulce na ramiączka w potwornym upale wypijałam swoją wodę. Tylko, że 32 km dalej do Wiednia było 31 km, a ja nie miałam już wody, miałam kompletnie spalone ramiona, a upał nic, a nic się nie zmniejszył.
Rowerzystów było bardzo wielu, ścieżka była perfekcyjnie przygotowana i jakoś się jechało. Kilkanaście kilometrów przed stolicą Austrii zauważyłam jakąś zmianę. Początkowo nie wiedziałam na czym ona polega, jednak w miarę pogłębiania obserwacji zrozumiałam. Rowerzyści wyglądali zdecydowanie inaczej! Do tej pory rowery i akcesoria turystów były zbliżone poziomem do naszych. Rowery bardzo średniej klasy, takie, żeby jakoś jechały. Sakwy, albo przedpotopowe, albo takie z tańszych, bez kasków na głowach i w podstawowym specjalistycznym ubraniu – gacie z pampersem. W Austrii wyglądało to zupełnie inaczej. Każdy z przejeżdżających obok rowerów był tak bardzo markowy, że aż oczy otwierałam. Każdy miał kask, specjalne okulary, buty, spodnie, koszulkę, nawet skarpety ze znaczkiem rowerka. Ruch zagęszczał się im bliżej Wiednia.
Na samym wlocie do miasta spotkaliśmy plażę nudystów. Było na niej sporo entuzjastów tej formy spędzania wolnego czasu, ale znalazło się też kilkoro obserwatorów. Wiek plażowiczów określiłabym jako 50+, pojechaliśmy dalej. Na samym wjeździe do miasta mieliśmy kłopoty nawigacyjne. Jakiś miły chłopiec podjechał i zaoferował pomoc. Powiedzieliśmy gdzie się chcemy dostać, a on powiedział, że nas podprowadzi. Jechaliśmy i opowiadał o Wiedniu. Trafiliśmy na deptak, długości kilku kilometrów i szerokości kilkuset metrów, w całości przeznaczony dla rowerzystów, biegaczy, rolkarzy i spacerowiczów. Chłopak zostawił nas na jednej z ławek, wskazał kierunek i życzył powodzenia.
Kolejny przewodnik również podszedł sam. Zobaczył, że patrzymy w mapę podjechał i zapytał gdzie się chcemy dostać, kazał jechać za sobą. Bez namysłu, zaaferowani sytuacją próbowaliśmy dotrzymać mu tempa. Zostawił nas przed jakimś mostem i odjechał. Stąd droga miała być prosta. Przejechaliśmy przez wskazany most i nagle stop. Znaleźliśmy się w centrum ogromnego miasta i dopiero teraz zdaliśmy sobie z tego sprawę. Jechaliśmy w brudnych ubraniach, zmęczeni i spaleni słońcem przez Wiedeń. Czułam się strasznie. To miasto przytłoczyło mnie swoim bogactwem, ogromem i dostojnością. Trafiliśmy do hotelu, po drodze pozdrowiliśmy jakichś polaków, poznaliśmy się po symbolach narodowych.
Czteroosobowy pokój w hotelu w centrum był szczytem naszych marzeń. Szybki prysznic, coś na ząb i czas zwiedzać miasto. Postanowiliśmy, że w Wiedniu zostaniemy na jeszcze jedną noc, dzisiejszy wieczór miał być miłym spacerkiem.
Od naszego hotelu do opery prowadzi niesamowicie długi handlowy bulwar. Część salonów zajmowały znane nam sieciówki, ale niektóre szyldy widzieliśmy po raz pierwszy. Z ciekawości zajrzeliśmy do takich sklepów i spotkała nas dość niemiła niespodzianka. Gdy obsługa usłyszała nasz język postanowiła nam towarzyszyć, przez cały okres pobytu w salonie szła za nami ekspedientka, patrzyła nam na ręce i poprawiała każdy dotknięty przez nas ciuch. Potworne uczucie, traktowali mnie jak złodzieja na podstawie brzmienia mojego języka. Na resztę kolekcji patrzyliśmy zza szyby, może to i lepiej, bo ceny wystawionych artykułów zdecydowanie przekraczały nasz możliwości.
Do pokoju dokwaterowano nam dwóch Turków. Odbywali podróż po Europie, byli we Włoszech, Grecji, Hiszpanii, Holandii, czy Anglii, ich środkiem transportu był pociąg, a Wiedeń miejscem do zwiedzenia.