Dzień 6
Rajka – Bratysława


Pogoda dopisała w 100% – dziękujemy pogodo! Do samej Bratysławy mieliśmy zaledwie 35 km, ale dosięgnęły nas problemy techniczne. Zerwany pedał raz jeszcze! Tym razem wyprowadziło mnie to z równowagi, biedny Siekier, nawet jego naiwny optymizm nie pomagał. Wściekałam się w upale na przedmieściach słowackiej stolicy, bo wiedziałam, że w wielkim mieście trudniej o sklep metalowy niż w kameralnym miasteczku. Po podobny zestaw nakrętek i śrub musieliśmy jechać do ogromnego marketu budowlanego w dzielnicy typu Janki czy Marki.

Nocleg. Jak ja się cieszyłam, że wreszcie prześpię się na normalnym łóżku. Każdej nocy budziło mnie przenikające przez kości zimno i wilgoć. Przypominało mi to statek, jak usypiałam na wachcie gdzieś na klatce schodowej i chowałam się przed bosmanem, niestety klimatyzacja działała tak samo jak lodowata ziemia. Rzuciliśmy bagaże, rozwiesiliśmy mokre śpiwory i namiot i pojechaliśmy do centrum Bratysławy.

Pamiętaliśmy tę stolicę z okien pociągu. Wydała nam się szara, brudna i pochłonięta codziennością, dlatego niechętnie planowaliśmy dzień w tym mieście. Tymczasem okazał się najmilszym dniem naszej dotychczasowej podróży. Stare miasto jest przepiękne! Kameralne, pełne zaułków, gwarne i otoczone niesamowitą atmosferą. Błąkaliśmy się po nim z butelką bidonu wypełnioną winem i szukaliśmy atrakcji. Spotkaliśmy trzech Niemców, rowerzystów, którzy jechali w stronę przeciwną niż my. Umówiliśmy się przy rozkładającym się właśnie w rozwidleniu uliczki zespole. Zaszliśmy na wernisaż słowackiej malarki, gdzie poczęstowano nas winem i przekąskami i opowiedziano o jej postrzeganiu sztuki i inspiracji. Wreszcie wysłuchaliśmy koncertu i gadaliśmy z Niemcami o rowerach, trasie i naszych krajach.

Hostel o tej porze wyglądał zdecydowanie inaczej. Jak wychodziliśmy był pusty, cichy i PRL-owski. Teraz był hotelem pracowniczym. Już przed wejściem powitała nas chmura papierosowego dymu, paru pijanych facetów i stos puszek. Na naszym piętrze przy każdych drzwiach stała para roboczych butów, które panowie wystawili za drzwi, żeby uniknąć przyniesienia do pokoju nieuniknionej woni. Ale moimi ulubionymi były damskie łazienki. Na naszym piętrze takiej nie było, piętro wyżej również, ale dwa piętra wyżej się znalazła, tylko że zamknięta. Oczywiście była uprzejma karteczka, żeby po klucz udać się do recepcji. Tak też zrobiłam. W recepcji Pan Transwestyta zdziwiony dał mi klucz z uwagą, żebym oddała jak tylko wyjdę z łazienki. Otworzyłam zaczarowane drzwi i na lustrze przeczytałam kartkę, po słowacku, ale zrozumiałą dla Polaka, a właściwie Polski, o treści zbliżonej: proszę zamykać się na klucz, nie zamykanie może doprowadzić do zgwałcenia, które postrzegane będzie jako zgodne z wolą. Ta intrygująca informacja wielokrotnie zmniejszyła czas potrzebny na moje mycie.

W pokoju okazało się, że ściany są bardzo cienkie. Z jednej strony panowie robotnicy grali w karty, prawdopodobnie w pokera i przypuszczam, że ktoś oszukiwał, bo dostał w mordę. Po drugiej stronie ich koledzy zaprosili sobie do pokoju towarzyszki i głośno urozmaicali sobie noc. Przy której ścianie łóżko wybrać?

Wybrałam panów pokerzystów.