Dzień 5
Gyor – Mosonmagyarovar- Rajka


Gyor okazało się pięknym miastem. Śliczny rynek, pełen klimatycznych zaułków i miejskie ulice handlowe. Spędziliśmy tam jakieś 2h poobserwowaliśmy bezdomnych, którzy zajmowali co drugą ławkę i pojechaliśmy dalej.

Zerwał się straszliwy wiatr. Na horyzoncie dostrzegłam zdecydowanie burzowe Cumulonimbusy, które za chwilę miały zlać nas deszczem. Zaczęliśmy uciekać przed chmurami, które napływały z wszystkich stron. Wiatr wiał w lewe ucho co dawało szansę, że chmury najzwyczajniej przewieje. Mam respekt do pogody. Na żaglowcu widziałam co z pozoru niewinny wietrzyk robi z morzem i zdaję sobie sprawę jak niebezpieczna jest burza, zwłaszcza w szczerym polu.

Każdy kilometr czułam w nogach. Robiliśmy postój co 5 km i odliczałam każde 500 metrów, zrozumiałam jaki psychiczny komfort zapewnia licznik odległości i cieszyłam się, że zamontowaliśmy go na moim rowerze.

Po drodze do poleconego przez Panią z informacji turystyczne campingu przejechaliśmy przez moją ulubioną węgierską miejscowość. Wieś składała się z jednej drogi i szeregów domów, po każdej jej stronie. Domy stanowiły jakby jeden kilkusetmetrowy szeregowiec, tylko były malutkie i czasem łączyły się ściana-ściana, a czasem ściana-ogrodzenie. Dodatkowo dawały genialną osłonę przed wiatrem.

W Rajce trafiliśmy na camping, na którym byliśmy całkiem sami. Wyjęłam mapę podarowaną przez Niemca, na pierwszym polu namiotowym. Niesamowicie się przydała. Szukałam charakterystycznych punktów i co 5 km zaznaczałam przebytą trasę czarnymi kropkami. Dziś nienawidzę jazdy na rowerze.