Dzień 4
Damaalmas – Komaron – Gyor


Standardowo obudziliśmy się w przemoczonym namiocie. Zbierał parę z naszych oddechów i oddawał ją w postaci kropel na tropiku. Zabraliśmy się do składania manatków. Właściwie ja składałam, a Siekier zajął się śniadaniem. Byliśmy wyposażeni w ruską grzałkę, jedynym miejscem z prądem była skrzynka na słupie, udało się bezpiecznie zagotować herbatę, prawie bezpiecznie, bo wywaliło korki.

Do Komaron poszło łatwo, za łatwo. Pogoda fajna, chłodno z przelotnymi drobnymi opadami, sympatyczna ścieżka, wszystko wyglądało idealnie. Urwał mi się pedał. Wiedziałam, jak przykręcaliśmy go jeszcze u mnie w domu, wiedziałam, że coś jest nie tak. Oczywiście mówiłam, że się krzywo wkręca, ale przecież ‘gwint się dostosuje, trzeba tylko mocno dokręcić’. To się dostosował! Nawet nie wpadłam w furię, ale zła i pełna pretensji byłam. A jak w sklepie okazało się, że naprawa wiąże się z zakupem nowej korby (ok. 160 zł) to byłam gotowa dzwonić po mamę i wracać do domu. Na szczęście Siekier jest mniej pesymistyczny. Znalazł sklep metalowy i stwierdził, że zrobimy pedał na śrubę. Nie wierzyłam w ten pomysł, ale do sklepu poszłam. Kolejny mur – sjesta. Po godzinie oczekiwania… bum! – sprzedawcą była kobieta, kobieta w sklepie ze śrubami, do tego mówiąca tylko po węgiersku. Na szczęście język migowy jest wszędzie taki sam, a ludzie okazali się pomocni i niezwykle mili. Po licznych próbach udało nam się stworzyć system nakrętek i podkładek umieszczonych na nagwintowanej śrubie. Byłam dumna z naszej myśli inżynieryjnej, bo naprawienie takiego pedała nie jest prostą sprawą. Musi być sztywno przymocowany, a zarazem swobodnie się obracać. Cała operacja wyniosła nas ok 1,4 zł, teraz moja duma osiągnęła apogeum!

Trasa się skomplikowała za Komaronem. Według tablic do Gyor zostało 35 km, wg mapy ścieżka wiodła wzdłuż głównej drogi, tymczasem nasza trasa odbijała w las. Tak też pojechaliśmy, początkowo byliśmy bardzo zadowoleni z przebiegu dróżki, nieco błotniste leśne tereny zamieniły się w polną drogę prowadzącą wprost do węgierskiej wsi o charakterze typowo rolniczym. Zaszliśmy do sklepu, pooglądaliśmy malownicze domki kryte dachówką, zupełnie inne od polskich gargamelków opływających tandetą i plastikowym złotem. Potem droga zrobiła się niezwykle przyjemna, był to prosty jak strzała wąski asfalt, po obu stronach obrastały go pokręcone akacje a na horyzoncie nie było żywej duszy. Jedynym łącznikiem z cywilizacją były biegnące wzdłuż tory, po których co jakiś czas jak błyskawica przejeżdżał pociąg. Było sielsko i anielsko, ale w żadnym stopniu nie zgadzało się to z mapą. Studia nauczyły mnie szacunku do map, dlatego na każdym co pięciokilometrowym postoju na kanapkę, wodę lub batonika kontrolowałam plany. Zamiast kierować się wprost na nasz cel podążaliśmy najbardziej okrężną drogą. Na najbliższym skrzyżowaniu odbijemy do głównej drogi. Nie zdawałam sobie sprawy jak odległy to plan. Jak na zawołanie trasa stała się dziurawą drogą, pełną kolein, kałuż i resztek po rosnącej tu kiedyś kukurydzy i trwała tak przez 7 km! Wreszcie pojawiła się wieś i odbiliśmy kolejne kilometry do głównej drogi. Wg mapy powinna przy niej być droga dla rowerów, zamiast tego był zakaz jazdy koni, motorów i rowerów. Jechała ciężarówka za ciężarówka i my, dwoje bezbronnych rowerzystów. Bałam się. Po każdym wyprzedzającym nas TIRze odwracałam się, żeby się upewnić, że Siekier tam jest i błagałam sama nie wiem kogo, żeby ten koszmar się już skończył. Oczywiście się skończył po 10 km.

Camping był obszerny i tani. Odprawiliśmy nasz rytuał. Zrzut rzeczy z roweru. Kupa bałaganu. Rozkładanie namiotu. Na podłogę maty osłaniające szybę w samochodach. Na to koc. Na to śpiwory. Kosmetyki i ubrania na przebranie na wierzch. Sakwy na koniec namiotu. Kolacja. Mycie. Pranie. Szklanka wina z plastikowej butelki – będę za nim tęskniła, która zwali mnie z nóg. Na campingu spotkaliśmy polską rodzinę, która wynajmowała domek. Przyjechali tu, żeby kąpać się w zdrowotnych, gorących źródłach. Namawiali nas na dzień przerwy od rowerów, ale baliśmy się trudności w powrocie na siodełko. To był ciężki dzień.