Dzień 2
Budapeszt-Szrentendre-Visiegrad

Cały majdan zostawiliśmy w wirydarzu naszej kamienicy i pojechaliśmy zwiedzać Peszt. Pojeździliśmy po parkach, ulicach, migały nam place, pomniki, fontanny i pięknie zdobione kamienice. Dojechaliśmy do Muzeum Sztuk Pięknych ja weszłam zobaczyć prace van Gogha, Goy, Moneta i Maneta, a Siekier szukał po okolicy sklepu z wodą. Wróciliśmy po tobołki, załadowaliśmy nasze bryki, doczepiłam polską flagę do bagażnika i pojechaliśmy przez most do Budy. Wtedy dowiedziałam się, że boję się jeździć po mostach. Studiuję Nwigację, a wąski chodnik oddzielony barierką od wody i jezdni kompletnie mnie paraliżował. Jednak zdążyłam zerknąć na Dunaj i zrozumiałam dlaczego nazywany jest pięknym i modrym. Wychowałam się nad Wisłą, a nigdy nie widziałam, żeby jej wody miały tak piękny kolor. Po drugiej stronie rzeki spotkaliśmy Polaków, zatrzymali nas bo zobaczyli flagę, wymieniliśmy uwagi o Węgrach, podpowiedzieli co warto jeść i oczywiście pić i każdy udał się w swoją stronę. Na zwiedzanie Budy dostałam zakaz. Siekier popędzał, że musimy jechać, bo nam się spieszy. Do tej pory nie wiem gdzie nam się spieszyło i będę mu to wypominała przez długie miesiące. Kolejnym przystankiem był supermarket na wylocie miasta. To była pierwsza okazja do obserwowania Węgrów, ich codzienności. Jako naród wzbudzili moją sympatię. Jeździli starymi, zardzewiałymi samochodami, ubierali się w byle co, bo przecież wyszli tylko do sklepu i spędzali czas razem, nie obok siebie. Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien Pan, najpierw siedział w właśnie takim starym, sfatygowanym samochodzie, marki nie pamiętam, ale wiem, że był kremowo-żółty. Potem wysiadł, okazał się zgarbionym staruszkiem o kulach, stanął na wysokości bagażnika i stał. W tej pozycji spędził około 5 minut, a ja byłam kompletnie zdezorientowana. Czułam, że powinnam podejść i jakoś mu pomóc, ale nie miałam pojęcia jak. Nie znałam języka, obyczajów, a przede wszystkim jego intencji. Wreszcie ze sklepu wyszła kobieta, podeszła do niego i razem otworzyli bagażnik i pakowali zakupy. My też wyposażeni w węgierskie wino za 4 zł za litr pojechaliśmy dalej.
Przed nami był najpiękniejszy odcinek tego dnia. Ścieżka wiła się nad samą rzeką, co jakiś czas wpadała w gęste krzaki, a potem wyprowadzała nas na promenadę wzdłuż pięknych naddunajskich posiadłości. Wreszcie zza zakrętu wyłoniło się piękne miasteczko zalane promieniami południowego słońca. Wjechaliśmy w jego głąb, było położone na wzgórzu dlatego wszędzie pięły się kamienne wąskie uliczki, na których mieściło się kilkanaście galerii sztuki i kawiarni artystycznych. Na samym rynku mieściła się zabytkowa studnia. Niezwykle klimatyczne Szentendre przypominało nam nieco nasz Kazimierz Dolny. Na ryneczku spotkaliśmy polską wycieczkę wszechobecnych emerytów, udzielili nam niezbędnych wskazówek i pojechaliśmy dalej.
Dalej trasa nie była już tak przyjemna i sielska. Romantyczna dróżka zamieniła się w drogę krajową ze stromym poboczem i chmarą samochodów. Każdą górkę odczuwałam w nogach, rękach, plecach i głównie w tyłku! Wreszcie dotarliśmy do Visiegradu – grodu Królowej Jadwigi – znaleźliśmy stosunkowo drogi nocleg (13€) i przystąpiliśmy po raz pierwszy do rozbicia naszego obozu.
W nocy obudził mnie potworny ból. Bolało mnie wszystko i to nieludzko. Nie mogłam ruszyć ręką, nogą, a każdy przedmiot, który się o mnie opierał sprawiał mi cierpienie. Przejechaliśmy ok 70 km, bez wcześniejszego przygotowania – dwoje idiotów! Próbowałam budzić Siekiera, ale się nie dało, po szklance wina i wysiłku spał jak zabity. Siłą woli znalazłam proszki przeciwbólowe, łyknęłam bez popijania, bo szukanie wody mnie przerosło. Zasnęłam zalana łzami bólu. Nigdy już nie wsiądę na rower!