Na Centralnym wsiedliśmy w pociąg za 20€ (człowiek +rower), który po 12h jazdy miał nas dowieść do Budapesztu. Na terytorium Polski zdecydowanie zaliczyłam go do luksusowych, wypasiony Wars, fajnie zorganizowany wagon rowerowy i najbliższa stacja – Katowice. Wszystko zmieniło się w Czechach i ciągnęło przez Słowację i Węgry. Luksusowy pociąg przemienił się w zwykłą Kolejkę, która zatrzymywała się na każdej stacji. Wsiadający ludzie wyglądali na uczniów dojeżdżających do szkół, pracowników fabryk i innych zmęczonych życiem podróżnych. Do tego pogoda szaro, mglisto i deszczowo, a ja jechałam z katarem i bolącą głową. Ten wyjazd to kompletnie niepoważny pomysł.
W Budapeszcie nocleg mieliśmy w obrębie centrum, po stronie Pesztu. Hostel był dosyć specyficzny. Samo to, że za nocleg płaciliśmy 15€, sugerowało jego standard – 3 gwiazdkowym bym go nie nazwała. Mieliśmy dwa łóżka w ogromnym pokoju o parkietowych podłogach i wysokich ścianach, za oknem rozciągały się zniszczone kamienice i ruchliwa ulica, kuchnia była tuż za drzwiami, a do łazienki trzeba było przejść przez ciemny korytarz. Obsługa wyglądała mi na dwóch panów, którzy po prostu mieszkali w tym sporym mieszkaniu, a na sezon udostępnili swoją przestrzeń i stworzyli prowizoryczny Hostel. Żaden z gospodarzy nie mówił ani po angielsku, ani po niemiecku, ani po rosyjsku, ich jedynym językiem był węgierski. Jeden z nich przez cały czas naszego przebywania w pokoju stał za drzwiami- w kuchni i jadł. Najpierw jogurt, potem zupkę chińską, a na koniec odgrzewał coś w mikrofalówce, nie wiem co, bo zdenerwowany Siekier zamknął drzwi.
Poszliśmy na wieczorny spacer po Peszcie. Miasto tętniło nocnym życiem, w pubach zajęte były wszystkie miejsca przez młodych kolorowych ludzi, restauracje wypełniały zapachy i bogato wyglądający Węgrzy. A my szukaliśmy jakiegoś marketu, żeby kupić coś ‘węgierskiego’ na kolację. Dotarliśmy nad Dunaj usiedliśmy na brzegu i wypiliśmy tamtejsze wino patrząc na pięknie oświetlony Parlament i na drugą stronę rzeki na Budę. Zaczęło padać.